23 lipca 2024

“Wszystko przez babcię”

Koniec
Źródło: https://polona2.pl/item/babka-i-wnuczka-przy-oknie,MzkxNTM2/0/#info:metadata
Jestem głęboko przekonana, że język - słowa, którymi się operuje, składnia, rytm, decyduje o jakości literatury tyleż samo (o ile nie więcej, przynajmniej dla mnie) co opowiadana historia. Tak, tak właśnie uważam. Dajcie mi banalną historię, niech będzie o miłości, opiszcie ją przepięknie i będę zachwycona. Dajcie opowieść tak fascynującą, że z wrażenia rozwiązują się sznurowadła w trampkach i opiszcie ją siermiężnie, tak jak by to zrobił czwartoklasista w zadanym wypracowaniu na dwie strony i nie będę czytać. To znaczy być może będę, bo jestem obowiązkową czytelniczką i raczej kończę co zaczęłam, ale nie będę mieć z tego żadnej przyjemności i książkę ocenię nisko.

Kiedy więc na drugiej stronie „Końca”, debiutu Marty Hermanowicz, który zupełnie przypadkowo, a wręcz nawet niejako zawodowo wpadł mi w ręce, przeczytałam zdanie: Próbuję złożyć się w całość. Bóg mną rzucił, nie trafił do celu. Teraz trzeba się pozbierać z podłogi, wstać, otrzepać, dotrzeć gdzieś, zrobić coś, marsz, marsz Dąbrowski. - już wiedziałam, że choćby historia była kiepska, przeprowadzi mnie przez nią język autorki. Na szczęście Hermanowicz nie musiała jakoś szczególnie się opierać tylko na tej jednej nodze - języka, ale w „Końcu” mocno stała na dwóch - tej językowej i tej fabularnej…

Zaczyna się od tego, że Malwina wraca ze stolicy do rodzinnej Nowej Soli, zawezwana przez matkę, bo jej babcia Lotka trafiła do szpitala. Tak jakby to kobiece trio musiało być razem, zwłaszcza w sytuacjach skrajnych. Nie żeby się szczególnie wspierać - ze wspomnień Malwiny wyłania się obraz rodziny z tych raczej toksycznych. Po prostu żeby ze sobą być (choć może to właśnie jest wsparcie?).

Malwina wraca, a w głowie wyświetla się jej film. O niej samej. I o Lotce. Bo też między wnuczką a babcią jest szczególna, niemalże metafizyczna więź. Otóż Malwina od zawsze śni sny będące życiem Lotki. Nie dość więc, że ma dosyć swoich problemów, startując w życie (czyli idąc do pierwszej klasy) w 1989 roku, i mierząc się z pierwszymi krzywdami i niesprawiedliwościami, których później będzie tylko więcej i więcej, to jeszcze nie może od nich uciec nawet nocą, bo w momencie gdy zamyka oczy, pod powiekami pojawiają się obrazy z 1939 roku, z Wołynia, z którego Lotkę, jej rodziców i trójkę rodzeństwa, wkrótce wywiozą na Syberię.

Mamy więc w „Końcu” trzy planu czasowe - 2018, 1989 i 1939 i dwie bohaterki - Malwinę i Lotkę. Można sobie w nich wybierać i przebierać.

Na początku wydawało mi się, że ja osobiście stawiam na Malwinę, bo jest w moim wieku, więc dzielę jej doświadczenia z pierwszej klasy, jej krzywdy i niesprawiedliwości. W dodatku to dziewczynka na pewno nietuzinkowa, bo umówmy się - jest się wyjątkowym, kiedy ma się „alternatywną” rodzinę wyciętą z ilustracji w podręczniku medycyny sądowej, składającą się z wisielców, topielców i ofiar innych śmiercionośnych wydarzeń, takich jak pożar, wypadek samochodowy czy zabójstwo. Po co szuka rodziny skoro ma własną? No właśnie dlatego że ta własna, o czym już wspominałam, ma wiele cech patologicznych. Mama bibliotekarka jest średnio zainteresowana córką, dużo bardziej pochłania ją przesuwanie mebli w mieszkaniu, ojciec handlujący figurkami ogrodowymi pojawia się w domu w zasadzie chyba tylko po to, żeby Malwinę sprać pasem za dowolne przewinienie (na szczęście więcej go nie ma niż jest), babcia Lotka natomiast oprócz uwag o dziwności Malwiny i „ruskości” jej akcentu karmi ją zupą ogórkową i na tym kończy opiekę nad wnuczką. Prawda, że martwy „dziadek” w tej sytuacji już nie wydaje się tak nieodpowiedni dla siedmiolatki? Tyle tylko, że budzi w dziewczynce tęsknotę za śmiercią:
Może to wszystko przez umarłych a nie przez babcię. Może zarazili mnie czymś, co czekało między kartkami podręcznika, alergią na życie, ostrym stanem zapalnym. Chciałam być taka jak oni, martwa. [s. 10]
No i są jeszcze sny o Lotce i Wołyniu. I chyba to przez te sny Malwina jest taka, jaka jest… Więc to wszystko przez babcię. Albo przez ojca. Albo przez umarłych. Ale chyba jednak przez babcię…

Tymczasem kiedy przyjrzymy się Lotce ze snów, Lotce z 1939, Lotce z Wołynia, może nam przemknąć przez głowę myśl - a jeśli to nie wszystko przez nią? A jeśli ona, ze swoimi krzywdami i swoimi niesprawiedliwościami, ze swoimi umarłymi, tym tylko różni się od Malwiny, że przetrwała, że dorosła a nawet się zestarzała. Jeśli tak naprawdę są takie same? Jeśli my wszyscy tak naprawdę jesteśmy tacy sami?

Muszę przyznać, że raczej nie jestem fanką powieści, które ostatnio wyrastają jak grzyby po deszczu i bazują na wspomnieniach z czasów drugiej wojny. Ale opisane przez Hermanowicz losy zesłańców na Sybir naprawdę mnie poruszyły (warto tu zaznaczyć, że autorka bazowała na historii swojej rodziny, o czym wspomina w posłowiu). Być może dlatego, że opowiada o nich dziecko bardzo mocno stąpające po ziemi (a jak ma stąpać, skoro na jej głowie, na której brak białych wstążek, leży wyżywienie siostry i brata, Haliny i Zbyszka, w czasie kiedy matka, ojciec i starszy brat Tadek karczują tajgę, jak ma stąpać, skoro widzi wokół siebie tylko bezradność dorosłych, okrucieństwo Rosjan i śmierć). Być może dlatego, że oprócz treści, obrazy z Wołynia i Syberii a potem Bliskiego Wschodu i Afryki to również genialny język.

To przez ten język właśnie Lotka - dziewczynka jawi się jako szalenie intrygująca bohaterka, budząca dużo więcej zrozumienia, by nie powiedzieć sympatii, niż Lotka - babcia. A z połączenia dziewczynki ze snów i babci z jawy w ogóle powstaje pełnokrwista postać, w której to postaci wszystko wiąże się ze wszystkim, teraźniejszość jest wyjaśniona przeszłością i która faktycznie nakręca zegary odmierzające czas - swój, córki i Malwiny, 1939, 1989, 2018… W związku z czym powtarzane przez Malwinę „wszystko przez babcię” okazuje się być jednak prawdą.

Jak to się skończy? A jak ma się skończyć? Skończy się tak, jak kończy się wszystko na świecie - umrzemy. Tak jak umarli mama i ojciec Lotki, jej brat Tadek, jej brat Zbyszek, jak umarł ojciec Malwiny, jak umarli jej umarli z podręcznika medycyny sądowej… Umrzemy w kiepskim stylu i zasadniczo bezsensownie, czyli mniej więcej tak jak żyjemy. I wiecie co? Nie będzie to niczyja wina. Ani babci, ani ojca, ani umarłych. Może Boga…

Bo Boga w „Końcu” Hermanowicz jest dużo. I za to też ukłony dla autorki, ponieważ dla mnie te wszystkie fragmenty, nazwijmy je z braku lepszego słowa religijnymi (opisane, co oczywiste, fenomenalnym językiem) były szalenie autentyczne, to po pierwsze, a po drugie - świadczyły dla mnie o pewnym płynięciu pod prąd, swoistym buncie wobec literackiej „poprawności politycznej”, która mam wrażenie zakłada pewną świeckość, laickość światów przedstawionych. Tymczasem w świecie „Końca”, czy to w 1939 czy w 1989, Bóg istnieje… Inna sprawa, czy tym światem się interesuje:
Może Bogu starcza czasu tylko na sprawy wielkie jak Poczdam czy Jałta, bombardowanie Drezna, nalot na Hiroszimę i Nagasaki, a do nas oddelegowano czwartego przemilczanego brata, który nie załapał się do katechizmu; wiecznie spóźniony, zaspany, mylą mu się sprawy, nic mu się nie chce. [s. 325-325]
Cóż mam dodać? Wiecie już czyja to wina, wiecie jak się skończy. Powinnam w tym momencie powiedzieć: koniec, ale dodam jeszcze, że „Koniec” to bardzo udany debiut. Marta Hermanowicz idealnie zbalansowała język z historią, wnuczkę z babcią, 1939 z 1989, Nową Sól z Syberią. Pozostaje po „Końcu” czekać na początek jej następnej powieści.
Mg

Chcecie wypożyczyć? Sprawdźcie dostępność w KBP.
Źródło: https://wydawnictwo.artrage.pl/products/koniec
Hermanowicz, Marta: Koniec. - Warszawa : ArtRage, 2024.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz