Żona
Źródło: https://polona.pl/item/kobieta-z-welonem-na-glowie-siedzaca-przy-stoliku-i-stojacy-nad-nia-mezczyzna,MTI4NDM5NzU/0/#info:metadata |
Zaczęło się od reklamy filmu „Żona”, który na ekrany kin wchodził we wrześniu tego roku. A konkretnie od plakatu, na którym połowa twarzy Glenn Close i połowa twarzy Jonathana Pryce’a tworzyły niby-harmonijny obraz niby-udanego małżeństwa. Glenn Close niespecjalnie lubię, choć cenię jako aktorkę, Jonathana Pryce’a kojarzę wyłącznie z roli w „Grze o tron”, ale plakat wyglądał bardzo profesjonalnie i sugerował, że oto za moment będziemy mieli do czynienia z kinem moralnego niepokoju, mrocznym dramatem psychologicznym, w którym ci, którzy mieli się kochać do grobowej deski znęcają się nad sobą na tysiąc różnych sposobów.
I teraz następuje ciąg logiczny: film na podstawie książki, książka wydana dosłownie na kilka dni przed premierą filmu. Więc sprawdzam zakładkę nowości w katalogu i nic nie znajduję. A potem, chcąc znaleźć inne powieści autorki wydane wcześniej, po prostu wpisuję Meg Wolitzer w wyszukiwaniu autorskim i… mam „Żonę”.
Bo prawda jest taka, że Wolizer napisała książkę w 2003
roku, a na rynek polski wypuścił ją Dom Wydawniczy Rebis w 2005.
Czyli trzynaście lat temu! Co sprawiło, że poczułam się bardzo zaskoczona,
trochę oszukana (naprawdę dałam sobie zasugerować, że i powieść i jej
ekranizacja to absolutna nowalijka) a trochę zbudowana tym, że ktoś jednak
chce ekranizować książki sprzed …nastu lat, a wydawnictwa chcą ją
wznawiać. Że nie wszyscy funkcjonują w świecie, gdzie tylko to, co jest
młode (w szerokim, a nawet bardzo szerokim rozumieniu tego słowa) może się
sprzedać, zaś stare ma dożywać w spokoju swoich dni w totalnym
zapomnieniu. Bo przecież, gdyby nie plakat, Glen Close, której nie lubię, oraz
nowe wydanie „Żony”, nigdy bym na tę książkę nie trafiła.
Ale trafiłam i przeczytałam. Czy było warto? Sama nie
wiem…
Joe Castleman dostaje Fińską Nagrodę Literacką, która jest
ukoronowaniem jego kariery pisarskiej. Po odbiór Nagrody, która dla niego ma
rangę Nobla, Joe leci do Helsinek razem z żoną Joan. A Joan postanawia w samolocie,
że to pora, by zakończyć małżeństwo Castlemanów. No, i to jest naprawdę
piękny początek, bo książki, które zaczynają się tym, że ludzie chcą od siebie
odejść są według mnie w znacznej większości lepsze od tych książek, które
zaczynają się od tego, że ludzie chcą ze sobą być. Ale dalej już nie jest tak
cudownie, bo Joan zaczyna wspominać swoje małżeństwo – więc tak, czy inaczej
czytelnik przejdzie razem z nią moment spotkania z Joem. Poznali się, gdy Joan
była studentką a Joe wykładowcą, w dodatku żonatym. Wybuchł między
nimi romans, bo fascynowali się nawzajem tyleż umysłowo co cieleśnie. A gdy
o tym romansie dowiedziała się żona Joego, gdy postanowiła przestać
wreszcie przymykać oczy na skoki w bok „profesora” Castlemana i gdy
skonfrontowała się z Joan (rzucając w nią przy okazji orzechem włoskim),
Joe odszedł z domu, zostawiając Carol i ich małą córeczkę Fanny, i związał
się z Joan. I zaczął pisać, a jego debiutancka powieść „Orzech”
przyniosła mu sławę i pieniądze. Ożenił się z Joan, która urodziła mu
następnie trójkę dzieci i która jako druga pani Castelman musiała
później mierzyć się z jego egocentryzmem. Która poświęciła mu
wszystko - jemu i jego pisaniu, tak jakby opisując ich miłość w „Orzechu”
już na zawsze przykuł Joan do siebie literaturą.
Piszę to nie bez powodu, bo
nie chcę spojlerować (czasem jestem wyjątkowo miła i postanawiam nie
psuć nikomu lektury – ale tylko czasem), ale chcę zasugerować jaka jest myśl
przewodni „Żony” – to przykucie Joan do literatury. Ono zresztą okaże się
zaskakująco dosłowne (czy to już spojler?) i to zaskoczenie jest dla mnie
zdecydowanie największym pozytywem książki Meg Wolitzer. Bo poza tym czytając
o Castlemanach miałam wrażenie, że czytam o czymś, co już było.
Czytam „the same old story” – najpierw się kochają, potem sobie obojętnieją,
ale są ze sobą na tak zwane dobre i złe, czy raczej złe i złe. Może
jeszcze jakiegoś smaczku dodaje (oczywiście jeśli ktoś to lubi, ja akurat
niespecjalnie) fakt, że część akcji osadzona jest w latach 60-tych, gdzie
wszyscy ze wszystkimi sypiają, chwaląc się swoim wyzwoleniem seksualnym. Ale
przecież to też już było, mnie akurat skojarzyło się z Ericą Jong i jej
„Strachem przed lataniem”, czyli w znacznym uproszczeniu myślowym ze
zrównaniem feminizmu z seksualnością (bo tak myślę o tej książce na długo
po tym, jak ją przeczytałam. Nie zostało prawie nic z fabuły, zostały tak zwane
„opisy”, czy też, jak kto woli, „momenty”).
No, więc kończąc moje refleksje na temat „Żony” powiem tak:
można, czemu nie, ale nie trzeba. A dla zainteresowanych dodam, że filmu
jeszcze nie widziałam. i nie wiem, czy zobaczę. Bo po pierwsze: nie lubię
Glen Close, a po drugie – w sumie można, ale skoro nie trzeba, to po
co? Przecież jest tyle innych książek i filmów, które TRZEBA!
Źródło: https://www.gwfoksal.pl/zona.html |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz