18 grudnia 2018

Krzywda

Czarownice nie płoną
Źródło: https://polona.pl/item/cyganka,NzY0MzEzNjU/0/#info:metadata
Nie sądź książki po okładce, mówili. Najczęściej treść jest dużo lepsza niż grafika, która ma ją odzwierciedlać, mówili. No cóż, ludzie mówią różne rzeczy. Nie zawsze prawdziwe i niekoniecznie mądre. Bo okładka to akurat najlepsze, co znalazłam w książce „Czarownice nie płoną”…

Pierwszy minus: tytuł. No bo jak to - czarownice nie płoną? Doprawdy? Co się więc stało z tymi spalonymi na stosach? Wydaje mi się, że to J.K. Rowling w którejś części „Harry’ego Pottera” opisała zaklęcie, które chroniło przed płomieniami… No, ale gdzie powieść dla dzieci a gdzie thriller dla dorosłych. Zresztą nie podejrzewam, że autorka – Brytyjka Jenny Blackhurst w przypływie narodowej solidarności nawiązała do książki koleżanki. I mam rację. Bo Blackhurst nadała swojej książce zupełnie inny tytuł: The Foster child, czyli w wolnym tłumaczeniu Przybrane dziecko. To odkrycie narzuciło mi pytanie, które w zasadzie trzymało mnie do końca lektury. Dlaczego tłumacz postanawia „podkręcić” oryginał? Dlaczego ulepsza pierwowzór? To, co jest zrozumiałe w przypadku idiomów niemających polskiego odpowiednika, jest niedopuszczalne w sytuacji, gdy mamy do czynienia z dość oczywistym wyrażeniem, z którym poradzi sobie nawet średnio zaawansowany w angielskim uczeń szkoły średniej. A więc (tak, wiem, że nie powinno się tak zaczynać zdania): Drogi tłumaczu! Czarownice płoną. Rzekłabym, że nawet doszczętnie. A „przybrane dziecko” to ani nic zdrożnego, ani niezrozumiałego, może faktycznie jest to wyrażenie neutralne, może nie niesie w sobie ładunku sensacyjności i zaskoczenia. Ale autorka tak właśnie zatytułowała powieść. Miała do tego prawo i nie powinno się go jej odbierać…

Drugi minus: jedna z głównych bohaterek. I tu wypada mi nakreślić nieco fabułę. Do swojego rodzinnego miasteczka o jakże wdzięcznej (?!) nazwie Lichota (czyżby znowu niepohamowana inwencja twórcza tłumacza?) wraca Imogen Reid, psycholog pracująca z dziećmi. Jej kariera w Londynie skończyła się w dość dramatycznych okolicznościach: [SPOJLER!] chłopiec, któremu Imogen usiłowała pomóc, co w praktyce sprowadziło się do złamania tajemnicy zawodowej i namieszania w rodzinnych relacjach, popełnił samobójstwo. Reid musiała pożegnać się z luksusowym życiem i zamienić pracę w prywatnym gabinecie na coś w rodzaju ośrodka pomocy społecznej, zatrudniającego psychologów mających pomagać szkołom w opiece nad uczniami. Pod jej opiekę trafia Ellie Atkinson. Rodzice i młodszy brat dziewczynki zginęli w pożarze, a ona sama pozostaje w rodzinie zastępczej. No i jest niedostosowana społecznie. Mało tego, dzieci w szkole znęcają się nad nią psychicznie (i fizycznie również), nazywając ją czarownicą i obarczają odpowiedzialnością za śmierć rodziców.

Mamy więc pokrzywdzoną dziewczynkę i dorosłą kobietę, która chce jej pomóc, bo widzi w niej obraz siebie sprzed lat. Mało oryginalne. Podobnie jak fakt, że autorka buduje historię Ellie w taki sposób, że faktycznie nie wiadomo do końca, czy nie jest ona niebezpieczna i czy oskarżenia rzucane pod jej adresem nie są słuszne. Bo Ellie ma w sobie dużo gniewu i często myśli źle o ludziach. A traf chce, że ci o których dziewczynka źle myśli, popadają w - ujmijmy rzecz eufemistycznie – kłopoty, czasem nawet śmiertelne, jak np. nauczycielka Hannah Gilbert, skądinąd wyjątkowo zołzowata. No właśnie. Bo o ile psychologiczna konstrukcja bohaterów dziecięcych jest ok, o tyle zupełnie nie rozumiem, jak można było stworzyć postaci dorosłych, zwłaszcza zaś tych pracujących z dziećmi – nauczycieli i psychologów, w taki sposób: jako kompletnie niekompetentnych, nieprofesjonalnych, kierujących się uprzedzeniami i zabobonami. Bo nawet jeśli Hannah Gilbert, w jakiejś swojej małomiasteczkowej umysłowości, mogła podejrzewać Ellie Atkinson o nadprzyrodzone zdolności, to przecież absolutnie nie powinna pozwolić, by wpływało to na jej stosunek do uczennicy. A Imogen? O! Tu już ktoś wzniósł się na wyżyny. Nie dość, że jej stosunek do Ellie zmienił się z dani na dzień, od przytłaczającej momentami opiekuńczości, wykraczającej znacznie poza jej obowiązki służbowe, do całkowitego zerwania kontaktów, to jeszcze [MEGA SPOJLER!] Imogen, przekonana o tym, że za śmierć nauczycielki odpowiada jednak Ellie, rozważa podrzucenie na miejsce, w którym zginęła Hannah Gilbert, jakichś dowodów obciążających dziewczynkę!
„Co by było, jeśli na miejscu zbrodni znaleziono by coś, co powiązałoby Ellie ze śmiercią nauczycielki? To ryzykowne. Musiałabym się dostać do domu Jeffersonów, ukraść coś, co należy do Ellie, i podłożyć w opuszczonym mieszkaniu, a wszystko pod groźbą, że ktoś mnie zauważy. Czy mogłabym ją tam zwabić i tak zaaranżować spotkanie, żeby zostawiła odciski palców? Na pewno bez trudu wkradłabym się ponownie w jej zaufanie – wystarczyłoby ją przeprosić i obiecać, że nigdy więcej nie sprawię jej zawodu.” [s. 363-364]
Wystarczy? Wystarczy! Imogen jest najgorszą postacią, jaką ostatnio spotkałam na kartach książki. A w założeniu ma być najlepszą, w końcu to ona jest tą, która pomaga i naraża się. Która w końcu zadziera z „czarownicą” i musi walczyć o życie… Nie, nie i jeszcze raz nie!
I na koniec. Nie mogę powiedzieć, że czytanie powieści Blackhurst to była męczarnia. Nie była. Ale chyba w założeniu miała to być zupełnie inna książka, w założeniu podczas lektury miałam się denerwować co będzie dalej, a nie czuć wzbierającą złość na główną bohaterkę.
Ktoś tu komuś wyrządził krzywdę – Imogen skrzywdziła Ellie, Jenny Balckhurst skrzywdziła Imogen, robiąc z niej niekompetentną histeryczkę, tłumacz skrzywdził Blackhurst, poprawiając co nieco.
Pozostaje zaapelować: ludzie, nie róbcie sobie krzywdy!
Mg

Chcecie wypożyczyć? Sprawdźcie dostępność w KBP.

Źródło: http://www.wydawnictwoalbatros.com/ksiazka,1798,4161,czarownice-nie-plona.html
Blackhurst, Jenny: Czarownice nie płoną. - Warszawa : Albatros, 2018.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz