12 lutego 2019

O życiu

Po trochu
Źródło: https://polona.pl/item/zniwo-die-ernte-la-moisson,NzcwMTc2NTc/0/#info:metadata
„Po trochu” to debiut Weroniki Gogoli, pochodzącej z okolic Nowego Sącza tłumaczki ze słowackiego i ukraińskiego, rocznik ‘88. Trzy z czterech powyższych informacji wystarczyły mi za rekomendację. Debiut (bo debiuty są zawsze niespodzianką), Nowy Sącz (bo choć oddalony od mojego Krosna o ponad 90 km, to jednak bliższy jakoś sercu niż np. Warszawa) no i rocznik ‘88 (bo choć autorka nieco ode mnie młodsza, to jednak nie o tyle, bym nie mogła przejrzeć się w jej wspomnieniach). I dostałam wszystko to, czego się po lekturze „Po trochu” spodziewałam - wspomnienia z czasów dzieciństwa i dorastania na Sądecczyźnie na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Opowieści o członkach dość dużej rodziny Gogolów…

I od razu uściślijmy - dość dużej jak na nasze współczesne normy, nie zaś na specyfikę małych miejscowości sprzed kilkudziesięciu lat, w których pojęcie rodziny odnosiło się do dużo szerszego niż obecnie grona ludzi. W takich jak opisywana przez Gogolę rodzinach rodzeństwo dziadków było również nazywane babciami i dziadkami a ich wnuki - kuzynami, zastępy stryjenek i wujenek miały taki sam głos doradczy czy opiniotwórczy odnośnie młodego człowieka (starsi mieli doradztwo stryjenek w nosie), jak rodzice delikwenta, a każdy był zakorzeniony dużo głębiej i mocniej w glebie ścisłych bądź luźniejszych powiązań pokrewieństwa albo powinowactwa niż dzisiaj.
Zresztą, „Po trochu” bazuje właśnie na porównaniach tego, jak było kiedyś (nie tylko jak wyglądały rodziny, ale i np. jak ludzie spędzali czas, jak wyglądała ich codzienność a jak święto, jak myśleli i co było dla nich warte przemyśleń… i tak dalej) z tym, jak jest dzisiaj. A przynajmniej te porównania zdominują wrażenia z lektury u tych, co oczywiste, którzy mogą sobie na nie pozwolić, którzy po prostu mają co porównywać…

Nie wiem, jak powieść Weroniki Gogoli odbiorą młodsi czytelnicy. Zakładam jednak, że idąc nieco za lekką acz jednoznaczną sugestią wydawcy, którą wywiera na nas już w momencie rzutu okiem na okładkę (czegóż na niej nie ma - i kaczuszki i krówki, kozy, konie i kury, domek, drzewka i radośni wieśniacy - poznać ich po chustkach na głowach kobiet i wiadrach i batach w rękach mężczyzn, oraz trumna… czyżby trumna była przypisana jedynie do wsi a w mieście nie występowała, czyżby w mieście ludzie nie umierali?). No właśnie, chyba dotarliśmy do sedna. Wydawca, jak również recenzenci „Po trochu” o znanych nazwiskach, których wypowiedzi zacytowane zostały na tylnej okładce - Justyna Sobolewska i Ziemowit Szczerek, jednoznacznie sugerują, że powieść Gogoli to wspomnienia o życiu sielskim na wsi sądeckiej sprzed lat kilkudziesięciu oraz o… umieraniu na tejże wsi. Faktycznie, z jednej strony w tych wspomnieniach autorki dużo jest odniesień do osób, które umarły, dużo (ale czy naprawdę aż tak dużo?) opisów tych śmierci, dużo krążenia wokół tematów nazwijmy je ostatecznych. Może ma z tym związek wejście w konszachty ze śmiercią… 
-Gogole jakoś umierają wcześniej. Chłopy. Baby żyją długo. Ale to dlatego, że prababka Weronika była spokrewniona z szewcem z Szerzyn, Zarychtą, a jego babka dostała taki dar. Tak się mówiło. Dar od Śmierci. Długowieczność. [s. 83]
Zresztą, ten motyw prezentu od śmierci w zamian za wyświadczoną jej (tzn. Śmierci - przez duże Ś, bo jest osobą) przysługę pięknie koresponduje z baśniowością powieści. A z drugiej strony wskazuje, że dla bohaterów śmierć jest nierozerwalnie związana z życiem. Każdy męski przedstawiciel rodu Gogolów wie, że w okolicach pięćdziesiątki przyjdzie mu się żegnać z życiem. I traktuje to raczej jako coś normalnego, niekoniecznie sprawiedliwego (zakładając, że większość z nich chciałaby pożyć nieco dłużej), ale jednak nieuniknionego.

Muszę przyznać, że czytając „Po trochu” ja również przyjmowałam śmiertelność za fakt bezsporny, ale przy tym dość pospolity, w końcu każdy musi umrzeć… Zaś każdego zmarłego trzeba pochować. I o ile mogę przyznać, że obrzędy pochówkowe mogą wpływać na koloryt obyczajowy powieści (choć nie są dla mnie aż tak zaskakujące, w mojej miejscowości zmarłych chowano dokładnie w ten sam sposób):
Kiedy ktoś umiera, to najpierw trzeba go umyć, porządnie wyszorować, żeby nie śmierdział śmiercią [...]. Trzeba umyć całe ciało, a potem ubrać je w najlepsze ubrania, jakie miał. Niektórzy mają już przygotowane ubrania do trumny, w sklepie z majtkami w Olszynach jest specjalna półka z ubraniami do trumny. [...] W domu trzeba też zatrzymać wszystkie zegary i powywracać krzesła do góry nogami, na wypadek, gdyby nieboszczyk chciał wrócić. Bo już nie ma po co wracać. Włosy należy mu przeczesać grzebieniem, nie szczotką, a potem grzebień spalić, bo z głowy już mogą wydzielać się różne kwasy. [...] takiego umytego i wyczesanego nieboszczyka wkłada się do trumny, a trumnę umieszcza się w pokoju obok kuchni, zapala się żółte świece, jak w kościele, zaplata mu się różaniec wokół placów, musi być czarny, żeby pasował do czarnego ubrania i wypastowanych butów, drzwi na werandę otwiera się na oścież i nie zamyka aż do pogrzebu. Bo w ten czas wstawia się trumnę do pokoju i cała wieś schodzi się, żeby modlić się razem z rodziną. I wspominać. [s. 102-103]
o tyle nie rozumiem, dlaczego wydawca zdecydował się reklamować „Po trochu” jako książkę o śmierci.

Dla mnie jest ona o życiu. Zdecydowanie o życiu. Nie o jakimś super fantastycznie ciekawym, ale o zwyczajnym, opisanym nieco nostalgicznie, bo z perspektywy dziecka. Takim, które było proste, ale tylko dlatego, że człowiek próbował dopatrzeć się w nim jakichś zasad i prawidłowości, a nie wnikliwie wpatrywał się w siebie, by zdiagnozować sobie depresję, albo obarczyć nieszczęśliwe dzieciństwo albo toksycznych rodziców winą za nieudany związek albo brak podwyżki w pracy. O życiu, w którym - to absolutnie genialne!!! - choroby trzeba przesiedzieć (jak się człowiek kładzie, to większe prawdopodobieństwo, że umrze zamiast wyzdrowieć) a troski wychodzić (W życiu troski trzeba wychodzić, a choroby wysiedzieć. [s. 85]).

Ostatnio rozmawiałam z moimi młodymi koleżankami (w wieku zdawania matury, żeby była jasność) o tym, jak ich rówieśnicy w sieci szukają się oraz grupują, by skarżyć się na bezsens egzystencji… Powiedziałam, że tego nie rozumiem, bo teraz jest statystycznie łatwiej, niż dwadzieścia lat temu. A one na to, że właśnie przez to, że jest łatwiej, to jest im trudniej, bo dobrobyt niesie ze sobą grzebanie się we własnych neurozach i karmienie psychoz… „Jak jest wojna to nikt nie ma depresji”, powiedziały. I chyba faktycznie mają rację… No więc, dla młodzieży, która przeczyta „Po trochu” książka będzie opowieścią o ludziach, którzy nie mają depresji, bo jest wojna (lata 80. czy 1410 - dla współczesnych nastolatków wydają się od siebie niewiele różnić, naprawdę… i to historia, i to historia…). Dla rówieśników autorki - okazją do powspominania, Dla krytyków i kolegów po piórze - udanym debiutem, który tak trochę folklorystycznie, trochę egzystencjalnie traktuje o śmierci…
To dobrze, że tyle można z „Po trochu” wycisnąć. Czekam na dalsze powieści Gogoli, żeby sprawdzić, w jaką stronę się rozwinie jej talent…
Mg

Chcecie wypożyczyć? Sprawdźcie dostępność w KBP.

Źródło: https://ksiazkoweklimaty.pl/ksiazka/67/po-trochu
Gogola, Weronika: Po trochu. - Wrocław : Książkowe Klimaty, 2017.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz