25 września 2019

Gdy intuicja podpowiada: nie...

Floryda
Źródło: https://polona.pl/item/drzemiaca-staruszka-ktorej-pies-wypija-mleko-z-garnka,NTYwOTk5MA/#info:metadata
Do przeczytania tej książki zabierałam się dłuuugo. I w zasadzie nie potrafię powiedzieć, co tak skutecznie mnie od niej odrzucało. Bo przecież nie objętość - „Floryda” czyli zbiór pięciu opowiadań Grzegorza Bogdała ma zaledwie 130 stron. Również wydawnictwo zdawało się swoim autorytetem gwarantować wysoki poziom tej prozy. Patronat medialny m.in. „Tygodnika Powszechnego”. Wszystko, po prostu wszystko wskazywało na to, że „Floryda” jest skazana na sukces. I tylko jakoś mnie niepokoił blurb, który słowami Janusza Rudnickiego chwali, że „Bogdał lubi gadać innymi. Bogdał to brzuchomówca”. I ten niepokój (być może powiązany z nieufnością wobec brzuchomówców, bo w ich przypadku nigdy nie wiadomo, kto mówi) kazał mi raz po raz spychać „Florydę” na sam dół listy książek do przeczytania. Aż któregoś dnia powiedziałam: dość! Weźże wreszcie przeczytaj te pięć historii, bez względu na podszepty intuicji i irracjonalny brak zaufania do brzuchomówców!

I okazało się, że to był błąd. Że intuicji, przynajmniej tej czytelniczej, trzeba słuchać. A brzuchomówców niech sobie kochają inni - ja nie muszę i jednak nie będę. Bo „Floryda” mnie rozczarowała. Bo chyba właśnie brakło mi w niej jakiegoś przemówienia własnym głosem przez autora. Zamiast tego dostałam popis tego, kim Bogdał może być, gdy się wysili. A okazuje się, że może być i sobowtórem Frieddiego Mercury’ego (opowiadanie „Ty mnie, ja ciebie”), staruszką, która opowiada świat, który widzi wokół siebie, ptakom („Stiszowity”), synem mordującym matkę („Oczko w głowie”), nawróconą prostytutką, która pisze list do papieża w sprawie swojego przyjaciela - niedoszłego księdza karła („Pierwszy list do Franciszka”), wreszcie uzdrowionym z choroby nowotworowej Stanisławem opowiadającym o swojej przyjaźni z cudotwórcą („Ujście”).

Tylko, że z tej obfitości historii, narratorów, głosów zostaje mi w głowie kakofonia dźwięków. I za tydzień już nie będę pamiętać, który z bohaterów co przeżył, czym Freddie różnił się od Stanisława, co wydarzyło się w Stiszowitach (choć to opowiadanie uznaję jednak za najlepsze w całej „Florydzie”), wreszcie dlaczego syn odrąbał matce głowę… (i tylko pozornie odpowiedź: bo zupa była za słona wydaje się być mocno nie na miejscu!). W związku z czym nie zostanie we mnie nic po lekturze, co z kolei przekładam na wniosek oczywisty - straciłam przy tej książce swój cenny czas, który mogłam przeznaczyć na czytanie czego innego. Kogo innego. Może kogoś, kto jednak przemawia własnym głosem. Kto nie stara się w każdym opowiadaniu kompletnie zmieniać scenerii i stylu, jakby musiał wciąż zaskakiwać i udowadniać, na co jeszcze go stać. Kto może pozostanie w jakiejś znanej sobie i czytelnikowi rzeczywistości, ale za to przemyci w niej nowe przemyślenia, spostrzeżenia, pytania.

Jednym słowem, zamiast silić się na nawiązania do Florydy, której pewnie ani ja, ani większość czytelników Bogdała nie zobaczy, może warto byłoby jednak poprzestać na opisaniu, bo ja wiem - Zielonej Góry, Nowego Sącza, co tam kto ma na wyciągnięcie ręki... 

I oczywiście zdaję sobie sprawę, że to tylko moja opinia. Że atutem „Florydy” może być to wszystko, co ja widzę jako argument na „nie”. Że nowatorsko, że właśnie wielogłosowo. Że język. Że nawet i jakieś treści jednak przemycone… Ale ja następnym razem posłucham intuicji i po prostu oddam książkę, do przeczytania której coś mnie zniechęca...
Mg

Chcecie wypożyczyć? Sprawdźcie dostępność w KBP.

Źródło: https://czarne.com.pl/uploads/catalog/product/cover/1111/large_floryda_szerokosc1400px_RGB.jpg
Bogdał, Grzegorz: Floryda. - Wołowiec : Wydawnictwo Czarne, 2017.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz