5 listopada 2019

Duchy

Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie
Źródło: https://polona.pl/item/zjawa-smierci,MzkxNzc1/
Dawno nie czytałam czegoś tak… dobrego? mocnego? chwytającego za serce? W zasadzie każdy z powyższych komentarzy jest zbyt ogólnikowy i zbyt skromny na podsumowanie powieści Jesmyn Ward „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”. Tej książce należy się dużo więcej, niż tylko kilka słów-etykietek…
Zresztą, tymi „etykietkam” wprowadzili mnie w błąd Margaret Atwood, Marlon James i Michał Nogaś, czyli ci, których opinie zacytował na okładce wydawca.

Amerykańskie koszmary (Atwood), powieść drogi (James), wewnętrzne rozdygotanie czytelnika (Nogaś), a nawet dodane przez Wydawnictwo Poznańskie „całe zło amerykańskiego Południa” sugerowało mi, że trafię w świat plantacji bawełny, w którym biali okrutnie maltretują czarnoskórych niewolników. Myślałam, że jeden z tych niewolników ucieknie i będzie przemierzał kraj, że o tym będzie ta książka…
Naprawdę nie spodziewałam się, że zamiast tego przyjdzie mi poznać nastoletniego Josepha, nazywanego przez rodzinę Jojo, jego babcię i dziadka, matkę i ojca i malutką siostrzyczkę Michaelę, nazywaną Kaylą. Że razem z Jojo, a później też z jego matką Leonie, której autorka regularnie oddaje głos, będę mogła spojrzeć na ich rodzinę, w której nic nie jest proste, która ma swoje tajemnice i swoje traumatyczne momenty, ale która dla Jojo i Kayli jest mikrokosmosem. A z kosmosem (choćby i tym mikro) przecież nikt nie dyskutuje, każdy (no, może oprócz Leonie) godzi się z nim z pełną wyrozumiałości akceptacją. Że wreszcie będę świadkiem tego, jak Jojo przyprowadza do domu zło… I jak robi wszystko,by nie dopuścić, by to zło zniszczyło jego mikrokosmos.

Brzmi niejasno? No cóż, tak to jest, jak chce się coś opowiedzieć, a przy tym nie spojlerować i nie sugerować zakończenia. Ale aby jednak rzucić trochę światła na to, o czym dla mnie jest „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie”, zdradzę przynajmniej początek…

Jojo w zasadzie jest wychowywany przez dziadka, nazywanego w rodzinie Tatką. Jego ojciec Michael siedzi w więzieniu stanowym w Parchman, zresztą nawet podczas swojego pobytu w domu nie ma najlepszej relacji z synem. Zaś dziadkowie ze strony ojca w ogóle nie utrzymują kontaktu z wnukami, nie mogąc się pogodzić z tym, że ich biały syn związał się z czarnoskórą dziewczyną. Tatko uczy Jojo wszystkiego, co sam wie o życiu, ale te nauki wykraczają daleko poza to, jak uprawiać rolę, czy zabijać zwierzęta. Tak naprawdę uczy go, jak troszczyć się o bliskich - tak jak on troszczy się o umierającą na raka Mamcię (czyli babcię Jojo), jak troszczy się swoją krnąbrną córkę Leonie, wreszcie, jak opiekuje się wnukami. I Jojo chłonie tę wiedzę jak gąbka, a wprowadza ją w czyn w stosunku do malutkiej Kayli. O tę zażyłość Jojo z Kaylą zazdrosna jest Leonie. Zresztą, dziewczyna, której nie wszystko w życiu wyszło, próbuje znaleźć kogoś, na kim mogłaby wyładować swoją złość i frustrację, I tym kimś jest jej syn.

Tarcia na linii Jojo - Leonie są dość wyraziste. Na szczęście autorka ocaliła powieść przed jednoznacznym podziałem na dobrych i złych, bo pozwoliła Leonie się wypowiedzieć, oddając jej narrację w niektórych rozdziałach. Leonie ma więc szansę opowiedzieć o swoim życiu w cieniu tragicznej śmierci brata Danego. O trudnej miłości do Michaela, o trudnym macierzyństwie, o bezustannym poczuciu, że nie jest dość dobra, że zawiodła oczekiwania Mamci i Tatki. O szukaniu pocieszenia w narkotycznych odlotach. O duchu Danego, którego Leonie widzi coraz częściej…

Punktem kluczowym w książce, w którym jedne wątki będą miały szansę wybrzmieć, a inne się zawiązać, jest wiadomość o tym, że Michale może opuścić Parchman. Leonie zabiera dzieci i jedzie po ich ojca. Po drodze wydarzy się kilka rzeczy, Leonie znów nie sprawdzi się jako matka, Jojo znów będzie musiał zachowywać się jak dorosły i przejąć na siebie ciężar opieki nad Kaylą. W dodatku swój ciąg dalszy będzie miała historia Tatki, który jako młody człowiek również odsiadywał wyrok w Parchman. Poznał tam Bogasia - małego chłopca, któremu rozpaczliwie starał się pomóc i uczynić pobyt w Parchman choć odrobinę znośniejszym… Bogaś traktował go jak starszego brata, ba, niemal jak ojca, dlatego gdy Jojo przybył do Parchman, Bogaś rozpoznał w nim Tatkę. O tak, bo Bogaś został w Parchman…

Tu skończę. Niech każdy sam przeczyta o tym, jaki był finał historii Jojo, Leonie, Tatki. Niech każdy znajdzie w powieści swojego ulubionego bohatera (mój to zdecydowanie Tatko), swój ulubiony wątek. Jest w czym wybierać: odpowiedzialność i troska o innych, zagubienie w życiu, konflikty rasowe (choć dla mnie kwestie koloru skóry nie były aż tak ważne, nawet w opisie spotkania Leonie i dzieci z rodzicami Michaela. Cóż, byli oni takimi ludźmi, że choćby żona i dzieci syna były w różowe kwiatki, i tak nie zyskaliby sympatii teściów i dziadków), dziedzictwo kulturowe (przepięknie zarysowane w opisach kontaktu Leonie z Mamcią, w próbach przekazania wiedzy o leczeniu, ziołach, czarach i modlitwach, w próbach Leonie przyjęcia tej wiedzy i sprostania wiążącej się z jej posiadaniem odpowiedzialności). Niech każdy sobie odpowie, o czym jest ta powieść: o akceptacji siebie i świata, o miłości, o wolności, o trosce, o życiu - tym jak jest piękne i potężne, jak się zaczyna i jak się kończy, i tym, że tak naprawdę nie zawsze kończy się razem ze śmiercią. O duchach - tych rozumianych klasycznie, osobach zmarłych, które nie odeszły i o tych duchach, które mamy w sobie. Duchach, które nas chronią i które dodają nam siły, które się nami opiekują… Które są nami. Bo dla mnie najważniejszą puentą „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” jest ta wypowiedziana przez umierającą Mamcię do Jojo:

-Mam nadzieję, że cię wykarmiłam. I będę karmić, póki tu jestem. Żebyś miał zapas. Jak wielbłąd. - Słyszę lekki śmiech w jej głosie. Uniesienie wargi nad zębami. - Pewnie powinnam powiedzieć to inaczej. Bądź jak studnia, Jojo. Czerp z samego siebie, jak będziesz chciał się napić. [s. 275]

Trzeba czerpać z samego siebie. Ze swojego ducha, ze swojego źródła. Trzeba najpierw zaspokoić swoje pragnienie, by móc poić innych. Wie to Jojo, dlatego potrafi się zaopiekować Kaylą, a na swój sposób również Mamcią i Tatkiem. Nie wie tego Leonie, dlatego jej kontakt z dziećmi i rodzicami jest, jaki jest.

I jeszcze na koniec jedna refleksja. „Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie” to kolejna z książek, w których śmierć (przecież ciągle obecna w powieści, choćby za sprawą Danego czy umierającej Mamci) jest sposobem, chyba najlepszym, na opisanie piękna życia, a tracenie bliskich na okazywanie im miłości. To wszystko sprawia, że „Śpiewajcie…” to przepiękna powieść, wzruszająca i poruszająca. Uważam, że to jedna z tych książek, które trzeba przeczytać. Koniecznie! Żeby być lepszym, mądrzejszym człowiekiem. Oby więcej takiej literatury na naszych półkach.
Mg

Chcecie wypożyczyć? Sprawdźcie dostępność w KBP.

Źródło: http://www.wydawnictwopoznanskie.com/PL-H14/ksiazki/632/spiewajcie-z-prochow-spiewajcie.html
Ward, Jesmyn: Śpiewajcie, z prochów, śpiewajcie. - Poznań : Wydawnictwo Poznańskie, 2019.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz