4 grudnia 2020

Straszne mieszkania...

Dysforia. Przypadki mieszczan polskich
Źródło: https://polona.pl/item/muzeum-historyczne-lwowa-czyli-t-zw-czarna-kamienica-zbudowana-w-1588-9-r-dla,ODQwODA2NDM/0/#info:metadata
...W strasznych mieszkaniach
Strasznie mieszkają straszni mieszczanie.
Pleśnią i kopciem pełznie po ścianach
Zgroza zimowa, ciemne konanie.

To Tuwim. Jeden z wielu moich ulubionych twórców. Teraz do tego grona z przytupem dołączył Marcin Kołodziejczyk. „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” to pierwsza książka Kołodziejczyka, którą przeczytałam, ale na pewno nie ostatnia. Ni to zbiór opowiadań, ni to zbiór reportaży. Na pewno zbiór portretów i pejzaży, które nam tworzą współczesność. Smutny i straszny, czyli taki, od którego nie sposób było mi się oderwać.

W „Dysforii” nie ma niczego, czego nie widzielibyśmy codziennie w naszych zakładach pracy, na chodnikach, którymi przechodzimy, w środkach komunikacji masowej, którą czasem zdarza nam się podróżować. Nie ma nic, czego nie doświadczaliby nasi znajomi a czasem nawet my sami. Ot, brutalne zderzenia z rzeczywistością, gwałtowne pobudki ze snów o potędze, szybka weryfikacja planów, rozwiewanie się wizji świetlanej przyszłości, uporczywe choć absolutnie bezsensowne wspominanie dawno minionej świetności.

Młodzi mieszkańcy apartamentowca na Tarchominie. Wracający do swoich rodzinnych miast i wsi z okazji świąt rodzinnych, państwowych i religijnych i zderzający swoją nowoczesność z zaściankowością reszty biesiadników przy suto zastawionych stołach.
Kobiety nieszczęśliwe w małżeństwie, na próżno próbujące przekonać swych mężczyzn do wizyt u psychologa - terapeuty specjalizującego się w popsutych relacjach.
Poeci niezrozumiani przez świat, za to rozumiani przez innych poetów, których widzą na niszowych festiwalach poetyckich, regularnie aczkolwiek niewyraźnie, ze względu na gęste opary alkoholu, bo wiadomo - co to za poeta, który nie pije.
Starsze panie uparcie odtwarzające w pamięci swój udział w powstaniu warszawskim, nie mogące dojść do porozumienia, czy piwnice ze zwłokami zalewało się wapnem, żeby zapobiec epidemii, czy też jednak wapna wtedy nie było.
Nadużywające alkoholu kobiety robiące karierę (cóż, nie tylko poeci piją), pełnoetatowe mamusie wożące swoje dzieci na zajęcia baletowe, ojcowie walczący o prawa rodzicielskie, i wydzierający je rozwiedzionym żonom, złote rączki od kładzenia płytek z dyplomem wyższych studiów i podstarzali kierownicy niższego szczebla, którzy w pamięci obracają wciąż jeszcze partyjne kariery, choć ile to już lat minęło…. redaktorzy zatrudnieni w modnych pismach usiłujący napisać dobry reportaż społeczny, choć tak naprawdę im zupełnie nie zależy na tym, by pokazać jakąkolwiek prawdę. Przecież, jak powszechnie wiadomo, prawda jest jak… wiecie co i każdy ma swoją.

Jest wreszcie ostatni rozdział pt. „Dysforia” (za Wikipedią: głęboki stan zaniepokojenia lub niezadowolenia), który podsumuje nam całość spostrzeżeń Kołodziejczyka. Równie dobrze możemy też poprosić o podsumowanie Tuwima:

Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą,
Że deszcz, że drogo, że to, że tamto.
Trochę pochodzą, trochę posiedzą,
I wszystko widmo. I wszystko fantom.

Dlaczego ta książka Kołodziejczyka tak bardzo mi się spodobała? Tak mną potrząsnęła? Przecież nie pokazała niczego, czego bym nie widziała na własne oczy (choć on w Warszawie, a ja w Krośnie), przecież wiem, znam to wszystko, o czym napisał, co opisał. Też to widzę… Ale czy na pewno widzę? Czy nie jest czasem tak, że w tej codzienności, w której każdy z nas stara się być lepszym niż naprawdę jest, albo przynajmniej sprawić, by inni go jako lepszego postrzegali (co w sumie na jedno wychodzi) nie zapominamy popatrzeć na siebie i zobaczyć? Że zamiast szukać psychologa od związków może trzeba pogadać ze sobą, że zamiast ciągnąć dziecko na kolejne zajęcia dodatkowe warto poukładać z nim klocki, że zamiast kreować się na poetę wyklętego - po prostu pisać wiersze… Że niekoniecznie przygotowywać wyszukane potrawy - ugotować zupę pomidorową, nie oglądać debat politycznych - przeczytać książkę (choćby tomik wierszy Tuwima).

I oto idą, zapięci szczelnie,
Patrzą na prawo, patrzą na lewo.
A patrząc - widzą wszystko oddzielnie
Że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo...

Jak ciasto biorą gazety w palce
I żują, żują na papkę pulchną,
Aż papierowym wzdęte zakalcem,
Wypchane głowy grubo im puchną.

Przecież niby to wszystko wiemy! Wiemy, kim jesteśmy, wiemy, że pomidorowa jest lepsza od na przykład zupy pho albo innych nachosów (bo jest w ogóle najlepsza!), wiemy, że nie powinniśmy się dać zmanipulować współczesnemu światu… Wiemy. Ale czasem się nam zapomina. I książki takie jak „Dysforia. Przypadki mieszczan polskich” nam o tym przypominają. Celnie i skutecznie! I chciałoby się, żeby to wszystko, co nam do głowy przyjdzie podczas lektury (jakiś żal nad sobą i mocne postanowienie poprawy) nie opuszczało jej w ogóle, a przynajmniej nie za szybko…
Czytajcie więc Kołodziejczyka, bo trzeba sobie wciąż i wciąż przypominać!

Potem się modlą: "od nagłej śmierci...
...od wojny... głodu... odpoczywanie"
I zasypiają z mordą na piersi
W strasznych mieszkaniach straszni mieszczanie.
Mg

Chcecie wypożyczyć? Sprawdźcie dostępność w KBP.
Źródło: https://wielkalitera.pl/produkt/dysforia-przypadki-mieszczan-polskich/
Kołodziejczyk, Marcin: Dysforia. Przypadki mieszczan polskich. - Warszawa : Wielka Litera, 2015.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz