19 października 2021

Na własną odpowiedzialność

Niepokój przychodzi o zmierzchu
Źródło: https://polona.pl/item/worochta-krowa-nie-ma-zaufania-do-fotografa,NzAyOTgxMTI/0/#info:metadata
Najpierw był artykuł w „Książki. Magazyn do czytania”, z którego dowiedziałam się, że ta powieść w ogóle istnieje, że napisał(a) ją Marieke Lucas Rijneveld - młody(a) holenderski(a) autor(ka) *a ta niemożność zdecydowania się na rodzaj związana jest z faktem że Rijneveld jest transseksualna. Później fascynujący tytuł. Jeszcze później interesująca okładka. Wreszcie Booker 2020. No i last but not least - skrajnie różne opinie czytelników. Od tych pełnych zachwytu po te przepełnione niesmakiem. To wszystko sprawiło, że musiałam osobiście przekonać się kto ma rację, czy „Niepokój przychodzi o zmierzchu” dostał Bookera zasłużenie, z uwagi na swoje walory literackie, czy raczej ze względu na osobę autora(ki)?
Przeczytałam… ale nie jestem do końca przekonana.

Zacznijmy od rzutu okiem na fabułę:
Holenderska wieś. Religijna sześcioosobowa rodzina (rodzice i czwórka dzieci: dwóch synów i dwie córki). Właściwie mogłaby równie dobrze żyć w dziewiętnastym wieku… ale żyje w dwudziestym pierwszym. Dzieciaki trzymane są krótko i rodzinnego ciepła i zrozumienia szukają u siebie nawzajem, niekoniecznie znajdując je u rodziców. Żyją według rytmu dyktowanego pracą w gospodarstwie, w którym hoduje się krowy. Ale, jak wszystkie dzieciaki świata, mają swoje marzenia, fascynacje (choćby gwiazdami z programów telewizyjnych), tłumaczą sobie świat po swojemu, będąc jednocześnie niewinnymi i dziecięco okrutnymi.

Zbliża się Boże Narodzenie, a główna bohaterka martwi się, że jej królik Dieuwertje zostanie zabity i wystąpi jako główne danie podczas świątecznego obiadu. Modli się więc, żeby Bóg zabrał jej starszego brata Matthiesa zamiast królika. A potem… Matthies ginie, topiąc się w jeziorze po którym okoliczne dzieci ślizgają się zimą na łyżwach. Razem z Matthiesem umiera też normalność rodziny, a my - czytelnicy zaczynamy śledzić jej rozpad widziany oczyma bohaterki, która w swoim mniemaniu jest główną winowajczynią śmierci brata. W końcu zawarła z Bogiem układ, w którym Matthies został zabrany zamiast królika…

Budrysówka (tak nazywana jest dziewczynka, za względu na fakt, że od śmierci brata nie ściąga z siebie czerwonej kurtki) biorąc na siebie odpowiedzialność za rozpad rodziny, usiłuje też odkupić jakoś swoją winę. Na przykład hoduje w tajemnicy przed wszystkimi ropuchy, wierząc, że ich gody w magiczny sposób zbliżą do siebie rodziców…
Nie zbliżą. Matka pogrąża się w depresji, ojciec jest jeszcze surowszy niż za życia Matthiesa i zdecydowanie bardziej niż żona i dzieci zajmują go krowy. Ale i z tej strony spadnie na rodzinę cios, gdy okaże się, że całe stado zarażone pryszczycą trzeba będzie wybić.
Rodzeństwo - Obbe, Budrysówka i najmłodsza Hanna, pozostawione samo sobie, szuka jakiegoś szczątkowego ciepła eksperymentując z rozbudzającą się w nich seksualnością. I ciągle wierząc, że jeszcze będzie lepiej. Tylko, że nie będzie…

Ponury to obraz, ale gdyby tylko „ponurość” można było zarzucić „Niepokojowi…”, to oceniłabym książkę Rijneveld bardzo wysoko. Bo ciekawie przedstawiła temat powolnego rozpadu rodziny widzianego oczyma dziecka, ten eskalujący ze strony na stronę smutek, ta narastająca beznadziejność, te rozpaczliwe próby przeciwstawienia się nadchodzącej, nieuniknionej katastrofie… A już w ogóle niesamowicie poruszył mnie finał powieści!

Ale jednak było coś, co sprawiało, że kilka razy podczas lektury wydawało mi się, że odłożę „Niepokój…” w kąt, by już nigdy do niego nie wrócić, że szkoda mi na niego czasu, że przecież tak naprawdę nie chcę go czytać. Tym czymś była narastająca ze strony na stronę obrzydliwość.

Nie wydaje mi się bowiem, żeby konieczne było dla przedstawienia tego, o co chodziło autorce, opisywanie z najdrobniejszymi szczegółami procesu aplikowania Budrysówce przez ojca czopka na przeczyszczenie… No, naprawdę. Nawet jeżeli założymy, że dolegliwość dziewczynki, zatwardzeniem zwana, ważna jest dla fabuły, bo pojawia się po śmierci Matthiesa, to czy nie można uznać, że szczegółowy opis aplikowania wspomnianego czopka nie jest już niezbędny i czytelnik jakoś sam zrozumie, że to nic przyjemnego? Czy trzeba też z równym co w przypadku czopka namaszczeniem opisywać seksualne zabawy dzieci, którym przewodzi Obbe a których przedmiotem jest mała Hanna i puszka coli? Naprawdę? Nie bardzo rozumiem... Czy obecność tych opisów ma na czytelnikach zrobić wrażenie? Uświadomić, że seksualność jest ważną częścią dorastania? Pokazać, że może też być sposobem na radzenie sobie z traumatycznymi przeżyciami? Czy wręcz odwrotnie - pokazać, że seksualność dziecięca w tym przypadku dość mocno podszyta jest kazirodztwem i perwersją i wywołać właśnie wrażenie kolejnego zła spadającego na rodzeństwo? Bo nie wiem. I chyba razem ze mną nie wie jeszcze kilku czytelników, mówiących i piszących, że w przypadku powieści Rijneveld mają ambiwalentne uczucia…

Przez moment pomyślałam nawet, że gdyby w „Niepokoju…” nie było tych fragmentów, to kto wie, czy książka dostałaby Bookera. Ale może jestem niesprawiedliwa i tworzę teorie spiskowe. Choć raczej po prostu należę do tych osób, które wolą niedopowiedzenia niż epatowanie pewnymi rzeczami. Boję się potworów, których nie widać. Przeraża mnie ukryte zło. Niepokoi nie tyle fakt, ile wrażenie. Fascynuje niedopowiedzenie. A wszystko co jest zbyt nachalne w „Niepokoju…” jest dla mnie po prostu obrzydliwe!

Czy to dyskwalifikuje książkę? Nie. Bo rzucając ją kilka razy na półkę nie rzuciłam jej definitywnie. Chciałam wiedzieć co dalej stanie się z pięcioma nieszczęśliwymi osobami. Dowiedziałam się.
Czy więc poleciłabym ją innym? Eeee… nie wiem. Chyba że z uwagą, że czyta się „Niepokój przychodzi o zmierzchu” na własną odpowiedzialność.
Mg

Chcecie wypożyczyć? Sprawdźcie dostępność w KBP.
Źródło: https://www.wydawnictwoliterackie.pl/produkt/3869/niepokoj-przychodzi-o-zmierzchu
Rijneveld, Marieke Lucas: Niepokój przychodzi o zmierzchu. - Kraków : Wydawnictwo Literackie, 2021.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz