31 grudnia 2021

Nasza jasiofasolowatość

Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze
Źródło: https://polona.pl/item/nowa-linja-1935-kwiecien,OTI4NTgyNzE/0/#info:metadata
Też tak macie, że po okresach intensywnego czytania wymagającej literatury albo chcecie szmyrnąć każdą kolejną książką w kąt, albo przeczytać coś absolutnie głupiego, szmirowatego, co ma w sobie mnóstwo lukru, zabawnych momentów i kończy się obowiązkowo happy endem? No. I właśnie dlatego wrzuciłam na półkę w Legimi coś, co skojarzyło mi się z romansem i miłą komedyjką w angielskim stylu: „Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze” Gail Honeyman.
I było miło i śmiesznie… do czasu.

Eleanor Oliphant ma prawie trzydzieści lat, z wykształcenia jest filologiem klasycznym, od dziewięciu lat księguje faktury w biurze. Mieszka sama w mieszkaniu socjalnym. Lubi rozwiązywać krzyżówki i pić alkohol. Ubiera się w praktyczne ubrania i wygodne buty, nie obcina włosów, nie robi makijażu. Nie lubi rozmawiać z ludźmi, nie rozumie ich. Jest takim kobiecym odpowiednikiem Jasia Fasoli, niedostosowanym społecznie, ale przyglądającym się bacznie temuż społeczeństwu i z obserwacji wyprowadzającym zaskakujące wnioski, najczęściej budzące szczery śmiech.

„Pewnego razu” czyli już w drugim rozdziale Eleanor trafia na koncert (bilety wygrała na loterii, marnotrawstwem byłoby nieskorzystanie z nich). Jako support (którego nie powinno się przecież pomijać) występuje Johnnie Lomond i Pilgrim Pioneers. Eleanor zakochuje się w Johnniem…

Może i nie jest „królową dyskoteki”, ale nawet ona wie, że żeby jakiś związek miał szansę zaistnieć, pasuje się poznać. Tak więc Eleanor zrobi wszystko, żeby poznać Johnniego. Zaczyna od wyszukania informacji o Lomondzie w sieci. Robiąc to, zawiesza swój służbowy komputer. Dzwoni do działu informatycznego. Starego rzęcha przychodzi naprawić nowozatrudniony informatyk Raymond Gibbons, który jako jedyny w biurze nie jest uprzedzony do Eleanor a nawet uznaje ją za ciekawą.

No dobra, w tym momencie już byłam pewna, że zmierzamy prostą drogą do wyznaczonego celu - oto zarysował się nam klasyczny trójkąt miłosny, którego jeden „czubek”, czyli Johnnie, jest niedostępny, drugi - Raymond jest niedoceniony i cała zabawa polega na tym, żeby trzeci, czyli Eleanor, zauważył drugiego. Po drodze przechodząc spektakularną metamorfozę z brzydkiego kaczątka w łabędzia… m.in. za sprawą depilacji okolic bikini (hollywoodzkiej w dodatku).

Faktycznie, relacja Eleanor i Raymonda się zacieśnia, zdecydowanie wpływa na to wspólne udzielenie pomocy pewnemu staruszkowi, który zasłabł na ulicy… ale jakoś dokładnie w tym momencie powieść Gail Honeyman zaczyna krok po kroku odchodzić od romansu.

Ciężar opowieści przenosi się na Eleanor, a jej niedostosowanie społeczne już nas nie bawi aż tak bardzo, jak na początku. Zdążyliśmy jako czytelnicy ją polubić, dlatego chcemy się dowiedzieć, co wpłynęło na to, że Eleanor jest jaka jest. Że ma bliznę po oparzeniu na policzku, jest więc najprawdopodobniej ocalałą z pożaru (ale jakiego pożaru?), że raz w tygodniu, w środę, dzwoni do niej apodyktyczna matka i budzi w córce nie tylko nieustające wyrzuty sumienia z powodu niespełniania jej oczekiwań ale i momentami paraliżujący strach. Skąd taka relacja z matką? I dlaczego Eleanor nie chce (a może nie potrafi) jej zerwać?

Jednocześnie zaczynamy dostrzegać, że to co nas początkowo w Eleanor bawiło, cała jej „jasiofasolowatość”, tak naprawdę jest zakamuflowanym wyrazem jej samotności przy jednoczesnej nieumiejętności nawiązania głębokiego kontaktu, za którym tak naprawdę bardzo tęskni.

Okazuje się, że w tym względzie my - czytelnicy również jesteśmy jak Eleanor. Bo i do nas stosują się jej obserwacje, zwłaszcza ta:
Gdy ktoś cię pyta, jak się masz, powinieneś odpowiedzieć: „Dobrze”. Nie należy opowiadać, że płakałaś przed snem do poduszki, bo od dwóch dni nie miałaś z kim porozmawiać. Odpowiadasz: „Mam się dobrze”. [s. 251-252 e-booka]
Historia Eleanor zmierza do punktu kulminacyjnego, czyli jej wymarzonego spotkania z Johnniem Lomondem, które okaże się katastrofą i pozbawi bohaterkę tej resztki woli życia, jaką w sobie nosiła. Po nieudanej próbie samobójczej Eleanor, wsparta na ramieniu Raymonda, będzie próbowała jakoś pozbierać się na terapii a my - czytelnicy, całkowicie już pewni, że historia Eleanor Oliphant to nie romans, tylko coś na kształt powieści psychologicznej, zaczniemy zadawać sobie pytania, które przesądzają o tym, że powieść Honeyman warto przeczytać.

Dlaczego oceniasz ludzi po wyglądzie? Dlaczego ktoś z ułożoną fryzurą i w marynarce wydaje ci się atrakcyjniejszy jako partner do rozmowy, współpracownik niż np. kobieta bez makijażu i z nieogolonymi nogami?
Dlaczego nie widzisz, że wpadłeś w pułapkę oceniania po pozorach? Że nie wyjdziesz z niej, dopóki nie pozbędziesz się wzorców myślenia narzuconych ci przez społeczeństwo.
Dlaczego patrzysz a nie widzisz? Dlaczego słuchasz a nie słyszysz?
Nie tylko takich ludzi jak Eleanor… Siebie samego też…

Dzielimy ludzi na atrakcyjnych i brzydkich, głupich i mądrych, bogatych i biednych, takich, z którymi warto i takich, którzy są obciachowi. I na nas ci sami ludzie też naklejają etykietki. Więc staramy się zawsze być jak „królowe dyskoteki” - atrakcyjne i popularne, a nie jak jakieś dziwolągi w bezrękawniku i ortopedycznych butach, nie jak Eleanor... Tylko czy warto? Czy nie lepiej po prostu być sobą, w dodatku takim sobą, przy którym inni też będą mogli odrzucić maski.
I na pytanie „jak się masz” odpowiedzieć „smutno mi i płakałam całą noc”.

Muszę przyznać, że to całkiem sporo wniosków jak na książkę, która miała być jedynie nic nieznaczącą rozrywką.
Mg

P.S. Mam nadzieję, że sami sięgniecie po historię Eleanor i będą was zachwycać jej trzeźwe spostrzeżenia na temat norm społecznych. Na przykład takie, jak jedno z moich ulubionych, o lekcjach wuefu, którym po prostu MUSZĘ się z wami na sam koniec podzielić:
Wychowanie fizyczne w szkole średniej było wręcz nie do pojęcia. Musieliśmy wkładać specjalne stroje i bez końca biegać wokół boiska, od czasu do czasu dostając w ręce metalową pałeczkę, którą należało przekazać następnej osobie. Jeśli nie biegaliśmy, to skakaliśmy, do piaskownicy albo przez kozła. Trzeba to było robić w specjalny sposób; nie dało się po prostu podbiec i skoczyć, należało najpierw wykonać jakieś dziwaczne hop-siup, a potem pokonać kozła. Pytałam dlaczego, ale żaden z nauczycieli wuefu (a których większość, jak zauważyłam, z trudem odczytywała godzinę na zegarku) nie potrafił udzielić mi odpowiedzi. Narzucanie wszystkich tych aktywności młodym ludziom, którzy zupełnie się nimi nie interesowali, wydawało się doprawdy niezrozumiałe i jestem pewna, że skutecznie zniechęciło większość z nas do wszelkiej aktywności fizycznej na resztę życia. [s. 96-97 e-booka]
Nie będę dodawać, że jako uczennica nienawidziłam wuefu i skoków przez kozła...

Chcecie wypożyczyć? Sprawdźcie dostępność w KBP.
Źródło: https://harpercollins.pl/ksiazka,3507,eleanor-oliphant-ma-sie-calkiem-dobrze.html#prettyPhoto
Honeyman, Gail: Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze. - Warszawa : HarperCollins Polska, 2017.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz