Koniec
|
Źródło: https://polona2.pl/item/babka-i-wnuczka-przy-oknie,MzkxNTM2/0/#info:metadata |
Jestem głęboko przekonana, że język - słowa, którymi się operuje, składnia, rytm, decyduje o jakości literatury tyleż samo (o ile nie więcej, przynajmniej dla mnie) co opowiadana historia. Tak, tak właśnie uważam. Dajcie mi banalną historię, niech będzie o miłości, opiszcie ją przepięknie i będę zachwycona. Dajcie opowieść tak fascynującą, że z wrażenia rozwiązują się sznurowadła w trampkach i opiszcie ją siermiężnie, tak jak by to zrobił czwartoklasista w zadanym wypracowaniu na dwie strony i nie będę czytać. To znaczy być może będę, bo jestem obowiązkową czytelniczką i raczej kończę co zaczęłam, ale nie będę mieć z tego żadnej przyjemności i książkę ocenię nisko.
Kiedy więc na drugiej stronie „Końca”, debiutu Marty Hermanowicz, który zupełnie przypadkowo, a wręcz nawet niejako zawodowo wpadł mi w ręce, przeczytałam zdanie:
Próbuję złożyć się w całość. Bóg mną rzucił, nie trafił do celu. Teraz trzeba się pozbierać z podłogi, wstać, otrzepać, dotrzeć gdzieś, zrobić coś, marsz, marsz Dąbrowski. - już wiedziałam, że choćby historia była kiepska, przeprowadzi mnie przez nią język autorki. Na szczęście Hermanowicz nie musiała jakoś szczególnie się opierać tylko na tej jednej nodze - języka, ale w „Końcu” mocno stała na dwóch - tej językowej i tej fabularnej…